Miał to być ostatni interwałowy trening przed Głuszycą. Za bardzo mi się nie chciało, ale jakoś się pozbierałem;) Początek drętwy, więc daję sobie trochę czasu na rozkręcenie. Dwa 30 sekundowe przyspieszenia na wysokiej kadencji załatwiają sprawę. Po dojeździe do planowanego podjazdu, wszystko wygląda ok. Zaczynam pierwszy 5-cio minutowy interwał w okolicach progu LT (ANP). Spoko. Przy drugim powtórzeniu nie mogę wejść na obroty i w drugiej minucie przerywam. Uznaję, że zmuszanie się do czegokolwiek nie ma żadnego sensu. Wyjeżdżam górkę do końca, ale w okolicach AT. W drodze powrotnej jadę spokojnie, ale noga "podaje" jak szalona. Na szutrach wzdłuż rzeki 34-36 km/h a tętno w niskim tlenie... Pobudzenie? Fizycznie chyba nie jest aż tak źle, tylko w głowie trzeba by sobie to poukładać...;))) Znowu zbiera się na deszcz, więc jadę najkrótszą drogą do domu.
Ciąg dalszy: rower. Niestety znowu pada. Jadę w teren, bo przy tej pogodzie sensownego treningu nie zrobię, to przynajmniej mogę mieć z tego trochę radochy:) Po biegu jedzie się średnio. Na wysokiej kadencji ok, ale jak próbuję nacisnąć mocniej, to nie za bardzo wychodzi.
Pogoda mocno w kratkę i na rower za bardzo mi się nie chce, bo oznaczało by to asfalty. Dlatego bieganie i po tym krótki rower. Ciekawi mnie też efekt, jaki to będzie miało na ból mięśni. Po ostatnim bieganiu czułem je przez 4 dni;) Niestety nie udaje mi się zrealizować tego w jednym ciągu. Pomiędzy bieganiem a rowerem jakieś 2 h przerwy. Biegnie mi się rewelacyjnie, choć na razie tylko po płaskim. Żadnych szaleństw i przyspieszeń;)
Umówiłem się na mtb z kumplem, z którym w zimie biegam i robię treningi skitourowe. Na rowerze do tej pory spotkaliśmy się tylko raz i wtedy średnie tętno z wycieczki było bliskie temu z maratonu... Spodziewałem się, że i tym razem nie będzie inaczej;) On właśnie wrócił z rowerowego urlopu w Holandii, więc po płaskim ledwo trzymałem mu koło a tętno wędrowało w okolice 150 ud. i wyżej. Na moje szczęście płaskie szybko się skończyło i w terenie miałem już więcej czasu na złapanie oddechu. Na podjeździe z Jaworza na Błatnią już był luz:) Z Błatniej pociągnęliśmy na Stołów i Karkoszczonkę. Tam zjazd do Brennej i wzdłuż rzeki do Górek. Fajnie jest trenować z kimś, kto lubi się trochę "zagiąć":))))
Po bieganiu nogi bolą, jak cholera;) Wczoraj pogoda marna, więc żeby mięśnie się nie zastały, to wsiadłem na kilka minut na trenażer (sic!) Dzisiaj wreszcie przyjemnie i próbowałem wstrzelić się w teren i zrobić kilka podjazdów. Wszystko działo się w rejonie Małej Czantorii i Tuła. Podjazdy wyszły dobrze, ale na teren było chyba za wcześnie;) Do domu przytargałem ze sobą ze 4 kg błota... Po 1 kg na każdej nodze, reszta na ramie:))))
Niby miałem odpuścić bieganie, ale... Kolega zagadał o imprezie cross-duathlonowej i zaraz zapaliła mi się czerwona lampka;) Zawsze chciałem w czymś takim wystartować, ale jakoś nigdy nic nie okazji. Teraz trochę więcej luzu i mogę to zaplanować (impreza ma się odbyć końcem sierpnia). W związku z tym trzeba chyba wrócić do biegania. Po dłuższej przerwie to zawsze bolesne, bo mięśnie nie są przyzwyczajone do takich wstrząsów. Pogoda dzisiaj pod psem, więc akurat na krótki trucht:) Starałem się biec spokojnie i koncentrować na krokach, odbiciu, nie patrząc na kilometry, ani wskazania pulsometru. Ot tak sobie, pobiegać... Uczucie zarąbiste:))) Po powrocie podsumowanie dystansu i zaskoczenie: w zasadzie niewiele się zmieniło, nawet po takiej przerwie. Teraz tylko czekam na obolałe nogi:)
Planowałem dłuższy rozjazd i wybór padła na szosę. Pierwsze 20 km przerywane, bo załatwiałem jakieś drobiazgi. Potem już kierunek Skoczów, Gumna, Haźlach aż do Zebrzydowic. Na tej trasie trochę mnie zagięły podjazdy... Później do Jastrzębia - krótka wizyta w domu rodzinnym i szybkie uzupełnienie kalorii;)) Powrót przez Pielgrzymowice i Pruchną. Na dwupasmówce - wyścig z deszczem. Już w Skoczowie zaliczyłem pierwsze krople... W chwili gdy wchodziłem do domu, lunęło porządnie:)
Po wczorajszej przejażdżce nabrałem ochoty, żeby się trochę przewietrzyć i rozruszać. Dla odmiany osiodłałem wyścigowego Speca i pojechałem w rejon Żarnowca i Równicy. Na podjeździe 3x3 min pod progiem LT a potem rozjazd na zupełnie nowych ścieżkach, które przez przypadek odkryłem. Trzeba będzie popracować nad nowymi wariantami tras:)
Tym razem pojechaliśmy tylko popatrzeć;) Jestem jeszcze chyba zmęczony po Trophy, Sella Rondzie i urlopie... Od powrotu z Włoch nie siedziałem jeszcze na rowerze, a tak na prawdę to w ogóle nic nie robiłem:))) Start uphillu był po czeskiej stronie, niedaleko Trinca. W tamtą stronę pojechaliśmy bocznymi asfaltami, zupełnie rekreacyjnie. Na starcie stanęła prawie setka kolarzy a wśród nich mnóstwo znajomych. Czasami fajnie pojawić się na zawodach bez stresu i wyścigowej gorączki;) Mój plan był taki, że podjadę sobie na Czantorię i stamtąd zrobię jakąś rundę po górach. Sam uphill fajny, bo było na nim ze 2 km zjazdu (:))), trasa długa i dość wymagająca. Pomimo, że jechałem raczej spokojnie, to tętno chwilami wyskakiwało w okolice 170 ud. Na płaskim odcinku pozwoliłem sobie "podciągnąć" na kole jednego z czeskich zawodników i trochę się przepaliłem (pozytywnie). Wszystko się tak przeciągnęło, że po wyjeździe na Czantorię przejechałem w rejon Poniwca i przez Jelenicę Cisownicę pomknąłem do domu.
Na podstawie map i opisów z przewodników, załadowałem waypointy do gps-a. Niestety nawet to nie pomaga. Wiele razy trasa ma inny przebieg, niż zakładany. Skrzyżowania, drogi, których nie ma... m.in. trawersuję górę z innej strony, niż to pokazane na mapie;) Na szczęście na trasie spotykam kilka osób i konsultujemy przebieg trasy. Widoki po drodze są na prawdę oszołamiające.
Największe problemy z nawigacją mam w okolicach Malga Paler. Nie mogę znaleźć właściwego przebiegu trasy i wbijam się w jakąś drogę, która po kilkuset metrach zamienia się w stromą i kamienistą ścieżkę. W sumie około 15-20 minut z buta i docieram na wypłaszczenie. Po chwili z prawej strony, gdzie na mapie nie było żadnej ścieżki, podjeżdża koleś na rowerze;))) Dalszy odcinek rekompensuje trudy wspinania: wąska dróżka wije się po zacienionym zboczu. Po kilku kilometrach docieram do malutkiego schroniska, gdzie postanawiam uzupełnić zapasy płynów. Wchodzę do środka i czekam... Po kilku minutach nic się nie dzieje i zaczynam się rozglądać za jakąś obsługą. Wzrokiem natrafiam na kartkę, informującą, że to schronisko samoobsługowe i po poczęstunku należy uiścić opłatę wg. własnego uznania do skarbonki w ścianie;) Ciekawe, jak długo u nas by coś takiego działało? Nadmienię, że do dyspozycji była woda, kawa i wino.... Dalsza część trasy to coraz szersza droga z przewagą luźnych szutrów. Praktycznie od Passo Note na przełęcz Tremalzo podjeżdża się kamienistą drogą. Nie jest stromo, ale brak cienia i luźne podłoże dają się we znaki. Krótkotrwałą ulgę przynoszą przejazdy przez liczne tunele.
Na przełęcz docieram po 3,5 godzinach i w schronisku robię pierwszą dłuższą pauzę. Spotykam tam znajomego z maratonów: Piotra S. Dalsza trasa, to już praktycznie sam zjazd. Krótko po asfalcie, potem leśnymi drogami, aż do jeziora Ledro. Fragmenty mocno wypłukane przez wodę i stromizna dają się we znaki. Z ulgą wyjeżdżam na płaskie;) Teraz kilka kilometrów wzdłuż Ledro i zjazd nad Gardę po drodze Ponale:)))