Wpisy archiwalne w kategorii

Ściganie

Dystans całkowity:1051.50 km (w terenie 930.00 km; 88.45%)
Czas w ruchu:62:36
Średnia prędkość:16.30 km/h
Maksymalna prędkość:72.20 km/h
Suma podjazdów:34285 m
Maks. tętno maksymalne:184 (96 %)
Maks. tętno średnie:177 (92 %)
Suma kalorii:52619 kcal
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:55.34 km i 3h 28m
Więcej statystyk

Bieg „pro Svetlusku”, czyli jak pobiegłem w trupa;)

Środa, 25 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Kategoria Bieganie, Ściganie
W Pradze odbyła się impreza charytatywna na rzecz niewidomych - Beh pro Svetlusku. Spodobała mi się idea i koncepcja zawodów. Krótki bieg (do wyboru 3km i 5,2km), trasa wytyczona w parku Stromovka i start biegu o godzinie 21.00.
Oczywiście można było startować z czołówkami, ale ja zrezygnowałem z tej opcji, bo po pierwsze mocno przyzwyczajony jestem do biegania w ciemnościach, a po drugie wszyscy wokół mnie mieli lampki...
Na starcie stanęło blisko 800 osób. Trasa była poprowadzona na dwóch pętelkach. Pierwsza, krótka wracała zaraz do mety a ta dłuższa robiła dodatkowe kółeczko i łączyła się z krótką. Impreza miała raczej luźny charakter i nie było żadnych chipów, czy profesjonalnego pomiaru czasu, ale oczywiście gdzie są sportowcy, to są i zawody;)
Beh pro Svetlusku - na starcie ze znajomymi © klakier

Nocne bieganie © klakier


Nieopatrznie stanąłem na pierwszej linii i po starcie widziałem jak od peletonu odrywa się kilkuosobowa grupka. Tempo było solidne (3:10 – 3:20 min/km), ale nie mordercze i po chwili do nich dociągnąłem. Stwierdziłem, że przecież to tylko 5km i jakoś dam radę;)
Biegło mi się naprawdę dobrze i po 1,5km mieliśmy już kilkadziesiąt metrów przewagi nad resztą peletonu. Było nas pięciu, przy czym jedna osoba niewidoma, która biegła za przewodnikiem... WIELKI SZACUN!
Kawałek przed finiszem dobiegamy do skrzyżowania na którym policjant kieruje nas w prawo... Po kilku minutach zaczynam dziwić się, kiedy ta meta??? Spoglądam w biegu na zegarek i widzę, że pokonaliśmy już dystans ponad 6,5km! Wtedy odkrywam, że ten KRETYN pokierował nas po raz kolejny na 5km pętlę. No zajebiście! Zawracać i tak już nie ma sensu, więc biegniemy dalej. Tempa nikt nie odpuszcza;)
Na 1,5km przed metą zaczyna mnie lekko wybierać. Wtedy już biegniemy w tłumie, bo dogoniliśmy „ogon” normalnego dystansu. Trochę to pomaga, bo mijamy ich na dużej prędkości;) W międzyczasie przerzedziła się nasza grupka i na ostatnim (lekkim) podbiegu, odpadło 3 zawodników. Do końca ścigam się z jednym kolesiem, ale na finiszu ucieka mi na jakieś 20 metrów...
Na mecie radość i wkurwienie.
Spoglądam na zegarek i wyszło 8,8km w czasie 29:32 minut...
Jeszcze to do mnie nie dociera. Rozmawiam ze znajomymi i podchodzę do mapki zweryfikować dystans. Mniej więcej się zgadza.
Robię jeszcze kilkunastominutowe rozbieganie, ale i tak wiem, że przez najbliższe dni będę umierał. W biegu zaczynam liczyć średnią prędkość i przytyka mnie z wrażenia, bo wyszło 3:20min/km!
Gdybym policzył, że do dychy brakowało mi 1.200m i założył dalszy spadek mocy, to i tak wyszło by na jakieś 35 minut. Świadomie na pewno bym się nie odważył pobiec w takim tempie.

Triathlon zimowy - Jesenik (CZ)

Sobota, 3 marca 2012 · Komentarze(0)
Na te zawody oczywiście wysłała mnie Żona;) Zawsze znajdzie na necie jakąś imprezę i wyśle mi linka... To już wystarczy, żeby w mojej łepetynie zaszczepić myśl o starcie. Na dodatek to połączenie moich trzech ulubionych dyscyplin, nie pozwalało mi nie wystartować:))) Przygotowanie zerowe, ale co tam. Zawody Viessmann - Jesenicki Triathlon Zimowy są finałową edycją Czeskiego Pucharu w tejże dyscyplinie i jednocześnie mistrzostwami okręgu. To zapewniało przyzwoitą obsadę ze strony czeskiej, więc polska ekipa wyruszyła w składzie: Kornel, Irunio, ja. Pojechał z nami też Robert - nasze wsparcie techniczne i fotograf;)
Przebieg zawodów wyglądał mniej więcej tak: start na rowerze z Małej Morawki i wyjazd pod Pradziada do chaty Kurzovka (8,5km), tam przesiadka na biegówki: dwie pętle po 4km; powrót w to samo miejsce, przepak i bieg na szczyt Pradziada i z powrotem (5,5km). Logistycznie dość skomplikowane przedsięwzięcie, bo przed zawodami trzeba wywieźć biegówki, buty biegowe i ciuchy na górę a potem zabrać rower i zjechać kilka kilometrów na miejsce startu. Organizator zadbał o wszystkie szczegóły i harmonogram był rozpisany idealnie. Przejazdy, wywożenie sprzętu na górę i powrót odbywały się podstawionymi autobusami.

Szpejenie © klakier


Pogoda powalająca, kilka stopni ponad zerem i pełne słońce. Podjazd na rowerze po drodze asfaltowej a ostatnie 1,5km po śniegu, którego na Pradziadzie zalega 290cm! Wszystko wyglądało zarąbiście...
Przed startem 40 minutowa rozgrzewka na rowerze. Jakoś nie mogłem wejść na obroty, było mi cały czas zimno i byłem bardzo senny. Prawdopodobnie efekt niewyspania.
Na starcie spotykam Janę Sevcikovą, która dwa razy wygrała MTB Trophy i na kilku etapach dała mi nieźle popalić:) Twierdzi, że już nie trenuje, ale tak mówią wszyscy;)
Z dzisiejszych dyscyplin najbardziej obawiam się właśnie roweru. Długo na nim nie siedziałem a już na pewno nie jeździłem pod górę... Nastawiam się na ścig mocno kontrolowany.
Tuż po starcie peleton spokojnie się rozciąga. Jedziemy w mniejszych grupkach i co chwilę ktoś próbuje odskakiwać. Staram się trzymać równe tempo, ale i tak udaje mi się przeskoczyć kilka oczek do przodu i wyprzedzić parę osób. Trudności techniczne zerowe, staram się utrzymywać dość wysoką kadencję i z tętnem nie wyskakiwać ponad LT. Ostatnie półtora kilometra jedziemy po śniegu. Na niektórych miejscach jest tak grząsko, że szybciej jest prowadząc rower.

Końcówka roweru © klakier


Przy aplauzie kibiców docieramy do strefy zmian. Wszystko idealnie przygotowane. Robert wywiózł nam rzeczy i zorganizował przepaki:)

Przepak © klakier

Mój przepak © klakier


Trasa biegówek zaczyna się zjazdem. Nic nie zapowiada tego, co nas za chwilę czeka... Miejsce wokół startu i dojazdu do mety jest idealnie przygotowane, natomiast już 100m dalej zaczyna się masakra. Glebę zaliczam tuż po starcie;) Trasa ma miejscami 2m szerokości i gęsto wije się w zakrętach; Podłoże nie jest dobrze utwardzone i pełne dziur. Właściwie trudno biec a co dopiero kogoś wyprzedzić. Z tego co widzę, to wszyscy mają problemy. Pętla ma bardzo poszarpany profil, praktycznie non stop pod górę i bardzo stromo w dół. Na zjazdach i zakrętach już po chwili utworzyły się bandy z luźnego śniegu.

Na tra © klakier


Biegówki © klakier


Na podbiegu © klakier


Pierwszy raz mam okazję biegać na biegówkach, tuż po rowerze... Muszę przyznać, że faktycznie jest duże podobieństwo w pracy mięśni nóg (noga póługięta, odbicie i wyprost) niestety skutkuje to cholernymi skurczami. Nawet na zjazdach nie potrafię się utrzymać na nogach. Na nartach byłem dość nieźle wybiegany i trochę więcej oczekiwałem od tej dyscypliny a tu taka porażka:(
W bólach docieram do przepaku i na pełnym skurczu wyruszam na pętlę biegową.

Pętla biegowa © klakier


Pierwsze 300m to gehenna, zaczynam nawet myśleć o wycofaniu się... Wyprzedza mnie jakiś zawodnik i siłą woli staram się utrzymać kilka kroków za nim. Po kilkuset metrach puszczają skurcze i zaczyna mi się biec zadziwiająco dobrze:) Mniej więcej w drugiej połowie podbiegu widzę zbiegająca w dół czołówkę. Chłopaki idą na prawdę w trupa. Trochę mnie to zmotywowało i przyspieszyłem. Trzymam się za zawodnikiem, który mnie przed chwilą wyprzedził. Za nami dalsza grupa pościgowa. Na szczycie Pradziada zawracamy i zbiegamy w dół. Kawałek za nawrotem jest wypłaszczenie i kilkadziesiąt metrów lekkiej góreczki. Właśnie tam postanawiam zaatakować, co mi się udaje i koleś zostaje kilkanaście metrów za mną. Teraz szaleńczy zbieg w dół i najważniejsze żeby nie wyglebić;)
100m przed metą słyszę jakieś zagęszczone ruchy tuż za mną; nawet się nie oglądam za siebie, tylko "dopalam". Meta. Ufff, już dawno nie sięgnąłem tak głęboko, ale tym większa jest moja radość:))))

Finisz © klakier


Na metę docieram w czasie 1:34h. 15 open i 4 w kategorii. Kornel wyprzedził mnie o 5 minut i był odpowiednio 11 open i 3 w kategorii. Wielkie gratki za jego bieg, miał CZWARTY najlepszy czas OPEN!
Na mecie kupa śmiechu z naszego ubioru, bo parę osób twierdziło, że w tych leginsach i luźnych gaciach, wyglądamy jak menele;)

Gacie... © klakier


Po jakimś czasie dociera do nas Irunio, co uwieczniamy na pamiątkowej fotce.

Pamiątkowe;) © klakier


Teraz czeka nas jeszcze zjazd w dół. Oczywiście jest też opcja powrotu autobusem, ale odpuścić kawałek takiego zjazdu, nieeeee:)))

Zjazd z Pradziada © klakier

Istebna - MTB Marathon, finał:)))

Sobota, 24 września 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Rower, Ściganie
Ostatni wyścig. Gdyby to nie był "lokalny" maraton, to chyba bym go odpuścił. Dalszą zachętą były tereny i dobrze zapowiadająca się pogoda.
Podczas rozgrzewki przed maratonem, na płaskim odcinku, moje tętno oscyluje w okolicach 145 - 150 uderzeń, co raczej nie wróży niczego dobrego. Czuję się przemęczony (praca) i doskwiera mi brak kontaktu z dwoma kółkami. W generalce i tak o nic nie walczę, ale chociaż dla satysfakcji z jazdy postanawiam wystartować.
Staram sobie wbić do głowy, że od startu baaardzo ostrożnie i zobaczę, jak się rozkręci. Jak się nie rozkręci, to będzie relaks;)
Po starcie trochę asfaltu, gdzie jadę jak baba z zakupami;) W terenie muszę jednak trochę przycisnąć, bo grupa w której się znalazłem jeszcze bardziej mnie spowalnia. Po kilkunastu minutach dogania mnie Jarek Hałas i jedziemy razem umilając sobie czas konwersacją;)
w peletonie © klakier

pod Ochodzitą © klakier


Trasa świetna, bardzo przyjemna i płynna jazda. Właściwie cały wyścig jakoś szybko mi ucieka i nie za bardzo mam co o nim pisać. Z mojej strony nie było żadnej walki, tylko przejażdżka...
Końcówka w stylu GG, ale jechałem to już kilka razy na jego imprezach, więc bez większego zaskoczenia.
korzonki © klakier


Na mecie jestem szczęśliwy, że to już koniec - wyścigu i sezonu:)))
W przyszłym roku raczej odpuszczam regularne starty.

55/507 open
21/203 M3

Międzygórze - MTB Marathon

Sobota, 10 września 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Rower, Ściganie
Nie czułem specjalnie mocy przed zawodami, ale miałem wewnętrzną potrzebę, żeby się „ściorać”;)
Od startu bardzo spokojnie. Po krótkich przetasowaniach w grupie doganiam Jarka Hałasa, który trzyma bardzo równe równe tempo. Jedziemy razem, gadamy i tak nam miło upływa czas. Jedzie się bardzo fajnie, ale niestety robię kilka kardynalnych błędów, które okażą się brzemienne w skutkach... Najpierw na zjeździe gubię bidon i zaczynam oszczędzać picie, potem moje nie najgorsze samopoczucie usypia czujność i trochę odpuszczam dopełnianie energii.
Na Śnieżniku melduję się po niecałej półtorej godzinie. Na zjeździe wyprzedzam wiele osób, które i tak jeszcze zobaczę;) Bardzo mnie tam wytrzepało i wychłodziło.
Gdzieś na zjeżdzie... © klakier

Kryzys przychodzi po niecałych dwóch godzinach, odcina mnie na dobre 15 minut. Brak mocy, lekkie skurcze. Uzupełniam kalorie, ile się da, ale wiem, że to agonia...
Maraton Międzygórze © klakier

Na płaskim dojeździe do Czarnej Góry mija mnie czołówka z Giga. Próbuje im utrzymać koło, ale udaje mi się to tylko na kilka minut...
Na kilkaset metrów przed metą krótki, stromy podjazd. Nacisnąłem na pedały i dopadły mnie skurcze, jakich jeszcze nie miałem nigdy w życiu. Czułem dosłownie, jak mięśnie miażdżą mi kości:((( Wiedziałem, że jak odpuszczę i zejdę, to kredki rozsypane... Jakoś się tam wywlokłem i do mety:) Uffff
40 / 282 open
16 / 115 M3

Duathlon - Multisportchallenge, Góry Stołowe

Sobota, 27 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Biegam i jeżdżę już od jakiegoś czasu, ale to dla mnie pierwszy start w duathlonie. Kiedyś miałem okazję spróbować rajdu AR, ale tam tempo zdecydowanie spokojniejsze - obsługa mapy wymaga skupienia;)
Multisportchallenge to impreza organizowana przez Piotra Hercoga, więc bractwo zjechało się mocno biegowo - rajdowe. Ja wybrałem się tam z Kornelem, moim biegowo - skitourowym sparingpartnerem.
Niestety ostatni weekend wakacji i nałożenie się kilku imprez rowerowych i biegowych zaskutkował kiepską frekwencją. Szkoda, bo impreza przednia! Całość wyrypy składała się z trzech etapów: biegu - 8km / 360m przewyższenia; roweru 44km / 1200m i finałowego biegu: 15km / 540m w pionie. Sceneria wyścigu po prostu genialna: Błędne Skały, Szczeliniec, Broumovske steny...
Bazą do startu było schronisko Pasterka, miejsce, które mnie mocno zauroczyło. Genialnie położone, czysto, świetnie wyposażone (bar, zagospodarowanie terenu, kazamaty, wi-fi) i niedrogie - czego więcej chcieć?
Na tyłach owego schroniska wyznaczono miejsce na przepak, gdzie każdy mógł przygotować sobie rzeczy potrzebne do następnego etapu. Start zorganizowano na rynku w Radkowie, dokąd przewiózł nas podstawiony autobus.
Moje założenia taktyczne były takie: nie dać się urwać na pierwszym odcinku i nie stracić zbyt wiele do czołówki, rower pojechać zachowawczo (oszczędzając siły) a ostatni etap iść w trupa;) - szczególnie z tym ostatnim nie miałem problemu.
Od startu tempo sportowe, ale nie zabójcze. pierwsze 3km po asfalcie, potem teren i praktycznie non-stop pod górę. Peleton rozrywa się po niecałych 10 minutach i biegnę w czołowej grupie, liczącej około 8 osób. Tempo podkręca Marcin Świerc, ale on biegnie tylko pierwszy etap i nie będziemy z nim rywalizować na całości. Na stromszych odcinkach troszkę odpuszczam, ale czołówki nie tracę z oczu. Tętno mam na poziomie 170-174 ud. - w bieganiu odpowiada to mojej strefie rozwoju.
Do strefy zmian wpadam jako szósty z czasem 39 min, tuż za Kornelem. Przepak idzie mi dość sprawnie i na rower wyjeżdżam już jako piąty. Szybko dopadam i wymijam następnego zawodnika. Początek roweru to łatwy technicznie (jak się okazało, dla mnie) zjazd. Na jednym z rozjazdów gubię trasę i czekam na zawodników za mną. Jeden z nich jedzie z mapnikiem i wskazuje właściwy skręt. Trasa roweru niby oznaczona (różowe strzałki wymalowane na kamieniach;)), ale przy większych prędkościach czasami nie ma się pewności. Generalnie nie miał to być rajd na orientację, ale wyścig z własną nawigacją. Zwał, jak zwał. GPS-y były dozwolone i ważniejsze punkty sobie do niego wrzuciłem;)
Kontynuując zjazd znowu zostawiam za sobą grupkę pościgową. Po kilku minutach dojeżdżam kolejnego zawodnika. Było to na początku podjazdu i widzę, że gość mocno daje w korby. Na rowerze jedzie dość pokracznie, ale ja nie za bardzo mogę go dojść. Musiałbym się mocno spiąć a nie takie są moje założenia, więc jadę swoje. Dochodzę go na pierwszym punkcie kontrolnym i widzę, że jedzie w zwykłych butach i szerokich spodenkach biegowych..., ale moc ma niezła! Zaczynamy długi i stromy podjazd. Po chwili robi się trochę trudniej i gość schodzi. Mijam go i odjeżdżam. Na górce oglądam się, ale już jest poza zasięgiem:) Dalszą część wyścigu jadę zupełnie sam. Cały czas mam wrażenie, że zaraz mnie dojdzie grupa i notorycznie oglądam się za siebie. Na otwartych odcinkach mocno doskwiera upał. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie i kilometry szybko uciekają. Trasa naprawdę świetna; kilka ciekawych zjazdów, dużo singli. Bez większych wpadek nawigacyjnych zaliczam kolejne punkty kontrolne. Mniej więcej 9km przed metą nie mam już picia, a tu nie ma bufetów. Zaczyna się las, więc i tak nie mam wyjścia, tylko zmierzam do przepaku, gdzie mam dalsze bidony.
Rower kończę po 2,5h jazdy ze stratą 11 minut do prowadzącej dwójki Czechów. Marudzę dłuższą chwilę na strefie zmian, uzupełniam płyny i energię, chłodzę się wodą. Nadal nikt za mną się nie pojawia i wreszcie ruszam na trasę ostatniego biegu. Pamiętam z wykresu, że to dwa dłuuugie podbiegi i stromy zbieg do mety. Początkowo biegnie mi się nieźle, ale na stromych podbiegach muszę iść. Na prostych podkręcam tempo i wg. wstępnych wyliczeń powinienem ten etap zrobić poniżej 1,5h. Znowu mnie ogarnia "mania prześladowcza" i oglądam się za siebie;) Ciekawi mnie, ile wsadziłem na rowerze następnemu zawodnikowi i czy da radę odrobić tę stratę na 15km biegu...? W całym tym peletonie chyba jako jedyny nie jestem typowym biegaczem, więc wątpię w swoje możliwości.
Naginam dalej. Zaczyna się zróżnicowany teren (korzenie, kamienie, krótkie podbiegi), w którym dość dobrze się czuję- wiadomo, beskidzka szkoła:) Zaczynam zbieg do Karłowa i... wpadam na asfalt:( Strasznie dłuży mi się ten odcinek, totalnie rozwala mnie psychicznie, bo asfalty to moja najsłabsza strona. Nie umiem złapać rytmu, strasznie się wlokę. Dobiegam do początku szlaku na Szczeliniec i ogarnia mnie lekka panika: przede mną setki turystów, między którymi muszę się przebijać po terenowych schodach:( Moje tempo na podbiegu nie jest zabójcze, ale i tak mijanie jest uciążliwe. Nie reaguję na komentarze i zaczepki. Jeszcze tylko ten podbieg a potem z góry. No jeszcze nie tak szybko. Tuż przed szczytem, na rozwidleniu szlaków, nie wiem czy wlec się do schroniska, gdzie podobno jest punkt kontrolny, czy naginać w dół do mety, jak sugeruje mapa organizatora? Wyciągam telefon i dzwonie do orga. Poza zasięgiem sieci, fajnie. Dzwonię na stacjonarny do Pasterki i proszę obsługę, żeby zapytali kogoś ze ścigu, co dalej... Po kilku minutach dostaję info, że do schroniska. Chwilę odpocząłem, więc pruję jak strzała;) W schronisku chwila zamieszania, bo setki ludzi. Zbiegam. Teraz już wiem, że jeśli do skrzyżowania nikt nie pobiegnie pod górę, to mam szansę obronić lokatę. Chwila nerwówki, staram się nie popełnić błędu. Skrzyżowanie - do tej pory nikogo. Do mety w dół, ale jak! Mega stroma ścieżka z potężnymi głazami. Gdzieniegdzie dosłownie zeskakiwałem z ponad metrowych progów. Już widzę schronisko. Biegnę przez łąkę i wpadam na ostatni asfaltowy odcinek przed metą. Oczywiście kontroluję, czy nikt mnie nie goni - na szczęście to już nierealne. W dobrym tempie, ale na luzie, wpadam na metę. Czas biegu 1:44h - sporo wolniej, niż zakładałem.
Czas łączny 4:59h, co dało mi trzecie miejsce. Zadowolony:)
Pierwsza dwójka, to Czesi a jeden z nich to brat Veny Hornycha:) Chłopaki mówili, że znają tu każdy kąt, bo to ich tereny. Mirek wygrał tę imprezę po raz trzeci:) Gratulacje!
Podobało mi się na tyle, że zapewne będę szukał podobnych imprez. Maratony rowerowe jakoś mnie nie kręcą, więc może tutaj znajdę jakąś motywację:)

Na pierwszym etapie biegowym nie miałem GPS, więc zaznaczone tylko WP.

Głuszyca - MTB Marathon

Niedziela, 31 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Rower, Ściganie
Wszyscy mówili o tym maratonie, jako o jednym z najcięższych wyścigów. Dystans faktycznie dość długi, przewyższenie w normie, ale teren??? Tym jestem mocno rozczarowany. Moje oczekiwania były raczej na coś w stylu Karpacza, a tu "Zabierzów II"...
Deszcz się trochę zlitował i przestał padać mniej więcej 2 godziny przed startem, więc rozgrzewka po "suchym";) Po starcie, pierwsze 6km ogień po asfalcie, lekko pod górę. Szybkie, proste odcinki to moja najsłabsza strona, więc cierpiałem. Próbowałem kontrolować tętno, ale też starałem się aby mnie nie "urwali". W rezultacie w teren wjeżdżam gdzieś około 50-60 pozycji. Już na asfalcie tworzy się 5-6 osobowa grupka, w której tasujemy się praktycznie do samego końca. Po chwili dojeżdża nas kilka osób, które jak się później okazało, jadą dystans mini. Pracowali mocno i starałem się trzymać z nimi tempo. Zjazdy moje, podjazdy należały do nich:))) Na pierwszym zjeździe dość ślisko, kilku gości nie wybiera zakrętów i ląduje w borówkach;)
Głuszyca © klakier

Po niecałych 2h dość niespodziewanie przychodzi krótki kryzys. Akurat zaczynamy podjazd na Wielką Sowę i rzucam okiem na kilometry, żeby ocenić jak długo będę się jeszcze męczył. Własnym oczom nie wierzę: przejechałem ponad 40km, czyli średnia powyżej 20km/h! Czy to jest maraton GG???
Podjazd, zjazd i dalszy kamienisty podjazd. Tam już tempo trochę spada. Kryzys szybko mi mija, ale zupełnie nieoczekiwanie łapią mnie skurcze. Ostatnio jechałem kilka dłuższych ścigów i myślałem, że ten problem mam już pod kontrolą. Do tej pory oprócz normalnej suplementacji, sprawdzały mi się preparaty z magnezem, które łykałem co 2h - tak przejechałem Trophy i Sella Rondę, bez żadnych problemów. A tu bęc!:( Najlepszą metodą na skurcz jest go zignorować, więc jadę dalej swoje. Nie takie proste: najpierw czworogłowy w lewej nodze, potem w prawej. Chwila zjazdu i strome podejście, więc dochodzą do tego oba dwugłowe. Jest fajnie - takie niewinne SM;)
W międzyczasie na zjeździe gubimy trasę. Na szczęście okazuje się, że tylko przegapiliśmy jeden skręt. Po kilkuset metrach trafiamy na oznaczenia i wleczemy się dalej;) Z naszej kilkuosobowej grupki zostajemy już tylko we dwóch. Finalne kilometry bardzo mi odpowiadają, fajny zjazd po łące, trochę technicznych przejazdów. Odjeżdżam koledze, który ze mną jechał. Niestety (dla mnie) ostatnie 300m do mety lekko pod górę po szerokiej drodze - nie moje klimaty;) Nie mam już sił i kolega dochodzi mnie i wyprzedza o kilka sekund. Towarzysko bardzo sympatycznie, ale trasa wg. mojej oceny "lekka kicha"...

Maraton Sella Ronda Hero

Sobota, 2 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Ściganie, Rower
Wybierając się na urlop w Dolomitach, zaplanowałem start w maratonie Sella Ronda Hero. Miałem sporo obaw przed tym startem, bo to dość szybko po Trophy, do tego długa podróż i wczesny start. Mój respekt wzbudzał też dystans 82km i przewyższenie 4.200m
W przeddzień maratonu dotarliśmy do Wolkenstein (Selva val Gardena) dopełnić formalności przedstartowych. Na miejscu lekki szok, bo widzimy kilkusetosobową kolejkę zawodników, po odbiór numerów... Oczekiwanie skraca się nam o kilkanaście minut, bo spotykam klubowiczów Gomola-Trans, ale i tak około godziny jesteśmy w plecy. Zaczynam się trochę denerwować, bo czeka nas jeszcze dojazd i odnalezienie noclegu, przygotowanie roweru i przygotowanie rzeczy na wyścig a ja już jestem dość wypruty po podróży.
Jakoś dajemy radę i następnego dnia pobudka o 5.00. Jem bułki i makaron przygotowane wieczorem i w drogę. Rano jazda samochodem z Canazei do Wolkenstein zajmuje mi trochę ponad 20 minut. Lekka panika ogarnia mnie na przełęczy Sella, gdzie termometr wskazuje 1,5 stopnia C... Co w takim razie ubrać na start?
Sceneria wyścigu © klakier

Na miejscu przygotowania idą sprawnie, wypijam podwójne espresso i ustawiam się do sektora. Na przedzie zawodnicy z licencją, z tyłu amatorzy (czyli tacy jak ja:). Sektory podzielone wg numerów startowych (nie wiem jakie przyjęto kryterium przy przydzielaniu numerów). Najpierw start licencjonowanych z krótkiego dystansu (50km), potem z długiego i około 8.15 startujemy my.
Od razu po starcie zaczyna się dość długi (jak wszystkie tutaj) podjazd. Jedziemy dość szeroką drogą, więc nie ma żadnych problemów z wymijaniem. Kilka stromych miejsc z luźnymi kamieniami i pierwsi zawodnicy schodzą z rowerów. Mi udaje się to objechać po trawie. Na podjeździe pilnuję tętna i nie wychodzę ponad 167 ud./min.; przyjąłem takie samo założenie jak na Trophy: bez szarpania na podjazdach i jeśli prędkość spada poniżej 5km/h, to robię to z buta. Po około 50 minutach wjeżdżamy na Passo Gardena 2125m - pierwszą z pięciu przełęczy, które mamy dzisiaj do pokonania. Tu umieszczono pierwszy bufet, ale wszystko mam, więc jadę. Mimochodem rzucam okiem i oceniam, że bufety mają wszystko: izotony, żele, batony, owoce, bułki. Będzie niezły popas, ale trochę później;)
Pierwszy zjazd i przypominam sobie, jak to jest na luźnych szutrach;))) Kilku zawodników już ląduje poza szlakiem. Droga przechodzi w ścieżkę po łące i zaczynają się pierwsze korki. Na początku stoję grzecznie i przesuwam się w kolejce. Dochodząc do „trudnego” miejsca widzę, że to szeroka kładka przez poprzeczny rów o głębokości 20-30cm... No nie, tego sobie więcej nie dam zrobić.
Na naszych maratonach nie było by kładki i mało kto by tam zwolnił. Kiedy trafiam na następny korek, lecę bokiem, mijam zdziwionych ludzi i bez problemu przejeżdżam „techniczną sekcję”;) Tylko na pierwszym zjeździe sytuacja powtarza się ze 4-5 razy. Kilka razy nerwy mi puszczają i jadę dość ryzykownie, ale wszystko kończy się bez zadrapań;)
Niestety wielokrotnie trafiam jeszcze na wąskie ścieżki, gdzie jedziemy gęsiego i nie ma jak wyprzedzać. Tętno na poziomie 120 ud./min - chyba tylko ze złości;)
Zjeżdżamy do Corvary (1568m), potem przez Pralongia (2157m) do Arabby (1600m) i zaczynamy najdłuższy podjazd: przez Souraspass (2351m) docieramy na Passo Pordoi (2239m) - niestety luźna nawierzchnia i nachylenie powoduje, że około 70% tego „podjazdu” robię z buta. Mocno to spowalnia tempo i szacunkowe założenia, że wyścig pojadę około 6h, biorą w łeb.
Zjazd z Passo Pordoi © klakier

Dość wymagającym zjazdem (miałem tam sporo uciechy:) spadamy z przełęczy na 1400m do Canazei. Jest to 52km i 4,5 godzina jazdy. Tam czeka na mnie moja Żona - Wymarzona, żeby dodać mi otuchy i zaopatrzyć w napoje chłodzące;) Bez żadnego pośpiechu na postoju wcinam bułkę i rozmawiamy.
Passo Pordoi © klakier

Teraz jeszcze jeden długi podjazd na Passo Duron (2175m), następnie 4km zjazdu i ponowna wspinaczka na Montepana. Teraz już zostaje 12km w dół, do mety. Niestety nie są to łatwe kilometry. Bardzo szybkie zjazdy, przeplatane krótkimi, ale stromymi podjazdami. Interwały, jak na dobrym XC. Jadę już praktycznie „w trupa” i z kilkoma zawodnikami sprawdzamy, ile kto jeszcze zachował sił na finisz;) Z 6-cio osobowej grupy wpadam na metę jako drugi.
Czas 6:40:01 i KONIEC.
32 / 250 open amatorzy

Organizacja po wyścigu świetna. Po kilku minutach dostaję sms-a z oficjalnym czasem. Do dyspozycji prysznice i niezłe jedzenie.
Największym minusem imprezy, było dla mnie rozplanowanie trasy długiego dystansu, który w większości jechał razem z krótszym dystansem, tylko dodatkowo robiło się pętle/objazdy i wracało na trasę krótkiego dystansu. Powodowało to niepotrzebne zatory, co mocno spowalniało jazdę. Może jakimś sposobem byłoby też rozdzielenie godzin startów dla poszczególnych dystansów. Impreza na pewno zapadnie w moją pamięć: długie podjazdy, niesamowite widoki (objazd całego masywu Sella) i poziom zmęczenia po wyścigu;))))

MTB Trophy - etap 4

Niedziela, 26 czerwca 2011 · Komentarze(2)
Dziś ruszamy w kierunku Klimczoka, czyli tereny dobrze mi znane z okolicznych wycieczek. Pogoda nadal łaskawa, ale zrobiło się dość chłodno 11-12 stopni. Wczoraj trochę przesadziłem z ubraniem i mocno się przegrzewałem, więc dzisiaj wybieram wariant krótkie spodenki i rękawki - które później i tak zsuwam.
Chcę dzisiaj "pójść na całość" i wskrzesić resztki mocy;) Krótka próba podczas rozgrzewki nie wróży nic dobrego: tętno nawet nie wychodzi powyżej 150 uderzeń...
Po starcie mamy 2 km płaskiego asfaltu, potem zaczynamy łatwy i przyjemny podjazd na Szarculę. Tam stawka się już zaczyna rozciągać. Na wyścigach etapowych fajne jest to, że po kilku dniach "zjeżdżają" się ludzie na podobnym poziomie. Tak więc jedziemy sobie 8-9 osobowej grupie znajomych z wcześniejszych etapów.
Szarcula, Kubalonka, Kozińce i zjazd do Wisły Nowej Osady. Podjazd drogą wzdłuż wyciągu, aż do Smerekowca, przerywany krótkimi fragmentami podbiegów. Przyjąłem taktykę, że jeśli prędkość na podjeździe spada mi do około 5km/h i muszę się szarpać, to raczej schodzę i prowadzę. W biegach górskich jestem zaprawiony a pomaga to odpocząć moim nadwyrężonym czterem literom.
Z Smerekowca szybki zjazd przez Jawierzny w kierunku przeł. Salmopolskiej, gdzie był pierwszy bufet. Mam jeszcze połówkę bidonu i prawie pełny camelbak, więc się nie zatrzymuję. Trasa prowadzi fajnym, ale wysysającym resztki sił singletrackiem w kierunku szlaku Salmopol - Kotarz i następnie na Karkoszczonkę. Tam znowu trochę technicznych ścieżek i stajemy przed najdłuższym tego dnia podjazdem na Klimczok. Stajemy dosłownie, bo umieszczono tam jakimś dziwnym trafem bufet;) Uzupełniam picie i zaczynamy wspinaczkę. Na podjeździe wsuwam rogalika z szynką - przez ostatnie dni ratują mój rozstrojony żołądek. Jedzenie trwa praktycznie przez cały podjazd. Trochę mnie to spowalnia, bo odjeżdża mi moja grupka, ale jestem spokojny, bo wiem, że potem będzie długi zjazd do Brennej. W dół nie przesadzam, bez dokręcania i specjalnego ryzyka, ale i tak sporo zyskuję i odpoczywam. Dochodzę nawet mocniejszą grupę przede mną i na początku asfaltowego podjazdu doliną Hołcyny (w kierunku Grabowej) chwilę trzymam się z nimi. Tempo jednak chyba za mocne, bo na chwilę mi "przygasa". Akurat wtedy spotykam moją Żonę, ale nie jestem zbyt rozmowny;)
Końcówkę na Grabową podchodzę - znowu ulga;) Za Grabową trochę wracają mi siły i z niezłym samopoczuciem zbliżam się do następnego bufetu (to ten sam, który odpuściłem na początku). Koledzy pomagają mi napełnić camelbak, ale w trójkę wychodzi im to 3 razy dłużej, niż bym to robił sam...;) Ale liczą się chęci.
Z bufetu niezły (sporo pułapek) zjazd do Wisły Malinki.
na trasie © klakier

"Przeskakujemy" przez szczyt Cieńkowa i znowu zjazd do Czarnego. Po drodze wcinam żela i sporo piję, bo przed nami decydujący podjazd asfaltowy do zameczku na Kubalonce. Na podjeździe jadę z Duńczykiem, którego pamiętam z poprzednich edycji. Jadę równo i mocno, jak na swoje możliwości. Na końcówce udaje mi się zyskać nad nim około 50m przewagi. Teraz zjazd i "fałdki" przed metą. Na zjeździe staram się odpocząć, bo wiem, że GG na pewno zaserwuje nam jakąś niespodziankę na finiszu;) Ostatnie kilometry to ścieżki, przejazdy pomiędzy domami, kawałki asfaltu. Bardzo interwałowo. Doganiam jeszcze dwóch zawodników, ale w jednym momencie gubię trasę i tracę te 2 pozycje. Dojazd do mety już spokojnie, po masakrycznym błocie. Po wcześniejszej glebie w jednej z tych kałuż, dzisiaj nawet zsiadam z roweru i prowadzę;). META:)))
Z dzisiejszego etapu jestem bardzo zadowolony, bo na prawdę zdołałem jeszcze coś z siebie wycisnąć i trochę poprawiłem pozycję w generalce.
Czas łączny 19:46:37, co dało lokatę 55 / 335 open.
Finiszer © klakier

MTB Trophy - etap 3

Sobota, 25 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kierunek Wielka Racza, powrót przez Słowację i Czechy. W nocy padało i ma też pokropić w ciągu dnia. W związku z tym GG ogłasza, że jedziemy wariant na "złe warunki pogodowe". Samopoczucie dzisiaj liche i nawet gdyby ktoś mi powiedział, że pojedziemy wariant MINI, to bym się normalnie ucieszył;)
Po starcie kilka kilometrów asfaltu, więc jest miejsce na rozgrzewkę. Grupa nerwowo przyspiesza. Podjazd do Koniakowa z wykończeniem na Ochodzitą. Ten fragment po płytach i zjazd jadę już praktycznie na pamięć (jest co roku). Na zjeździe kilku gości nie wybiera ciasnych zakrętów na mokrej trawie;)
Przejazd do Zwardonia upływa strasznie szybko. Na podjeździe przed pierwszym bufetem dwie niespodzianki: najpierw doganiam P. Wiendlochę, któremu totalnie zgasło a potem... wyprzedza mnie babka na rowerze miejskim. Opad szczęki mam taki, że zapominam oddychać;) Po chwili słyszę szum silnika i okazuje się, że jedzie na rowerze z napędem elektrycznym:) Ale efekt był zaj....
Za bufetem co chwila góra - dół. Potem zjazd do Rycerki, kilka kilometrów asfaltu i drugi bufet. Już na asfalcie wcinam rogala, bo dłuższą chwilę jadę sam i wychodzę z założenia, że podkręcanie tempa ponad 25km/h tylko mnie zmęczy a zyskam niewiele. Na bufecie przesympatyczny serwis z Czech smaruje mi łańcuch a ja mam czas na napełnienie camelbaka. Początek podjazdu na Wlk. Raczę jadę dość mocno. Udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Na stromej końcówce już trochę słabnę. Obok biegnie Grzegorz G. i prowadzimy sobie luźną pogaduchę. To nie jest trudne, bo moje serducho pracuje w pełnym tlenie. Tylko nogi puste:(
Zjazd z W. Raczy z kilkoma poślizgami; Dużo kamieni i wilgotnych korzeni. Co chwilkę do pokonania jakiś krótki podjazd, więc nie ma gdzie odpocząć. Droga przez Słowację jakoś szybko mi ucieka. Kilka niezłych zjazdów. Zastanawiam się, czy chciałbym tam zjeżdżać, gdybym był na zwykłej wycieczce??? Dłuższą chwilę podkręcamy wzajemnie tempo z trzema Duńczykami. Na płaski asfalt wyjeżdżamy już we dwóch, po chwili już jestem sam, bo ja skręcam zgodnie z oznaczeniami a koleś widzi znak "droga jednokierunkowa" i wmawia mi, że tam wiedzie trasa;))) Zawraca po 500m. Po kilku kilometrach znowu krótki, ale "kilerski" podjazd. Tam tracę resztę sił. Końcówkę na Trójstyku (SK/CZ/PL) jadę, jak w amoku. Niewiele pamiętam. W pewnym momencie widzę przed sobą gościa i próbuję go dogonić. Okazuje się, że to kolega z maratonów, który tylko "treningowo" jedzie ten etap. Klnie na czym świat stoi i już ledwo żyje;) To mnie trochę motywuje.
Na asfaltowym podjeździe w okolicach Jaworzynki (nie wiem gdzie jestem) dogania mnie grupka z kolegami z Knorra. Nie chcę tanio sprzedać swojej skóry i dokręcam, ale nie mogę ich zerwać. Na asfaltowym zjeździe udaje mi się zyskać kilkadziesiąt metrów. Próbuję poprawić na podjeździe na Łączynę. Chyba mi wyszło. Końcowy zjazd po asfalcie jadę już na ryzyko. Strażak wskazujący drogę uskakuje na bok;) Przede mną ostatni krótki podjazd, ale decyduję się na podbieg i staram się ekonomicznie przejechać asfalt do mety. W lesie przed metą samo błoto i kałuże. Wykonuję nerwowy manewr i zaliczam OTB do śmierdzącego bajora:((( Chce mi się wyć, bo to 200m przed metą. Oprócz odrażającego fetoru, chyba nic się nie stało;) Przewagę nad kolegą udaje mi się zachować do końca.
Błotko na finiszu ©

MTB Trophy - etap 2

Piątek, 24 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Pierwszy etap trochę mnie rozstroił (żołądkowo), więc drugi z założenia jadę zachowawczo. Oficjalny start po czeskiej stronie - spokojny przejazd (5km) z Istebnej na miejsce. Jedyny minus to, że po wyścigu trzeba wrócić do Istebnej umyć rower.
Po starcie widać, że większość dzisiaj kontroluje swoje tempo;) Leniwie się rozkręcamy i bez szarpania wjeżdżamy w teren.
Trasa rewelacyjna, dużo szutrowych dróg leśnych naszpikowanych mnóstwem technicznych sekcji. Praktycznie non stop góra - dół, bez chwili wytchnienia. Całkowity brak dłuższych zjazdów, na których można by odpocząć.
MTB Trophy - etap 2 © klakier

Aura znowu okazała się łaskawa i wbrew prognozie pogody, było sucho.
Jedynie ostatnich kilka kilometrów dojazdu do mety było nudne jak flaki z olejem. Praktycznie sam asfalt i monotonna droga leśna. Na koniec zjazd po trasie wyciągu i wymarzona / wymęczona META!
Praktycznie całość przejechana w tlenie. Ciekawe, czy pozwoli mi to zachować trochę sił na dalsze etapy??? Masakra przyjdzie jutro - ma być około 3000m przewyższenia...