Znowu na starych śmieciach, czyli w Pradze. Dzień wolny i oprócz załatwiania spraw lokalowych, znalazł się czas na rozbieganie. To już na prawdę schyłek sezonu i robię to trochę z rozpędu... Częściej, żeby wywietrzyć łepetynę;) Dosłownie kilkaset metrów od nas jest "Prokopske udoli", więc penetruję tamtejsze ścieżki. Genialne tereny do biegania i na rower:) Zaczynam spokojnie, potem kilka podbiegów, końcówka trochę szybciej;)
Ostatni wyścig. Gdyby to nie był "lokalny" maraton, to chyba bym go odpuścił. Dalszą zachętą były tereny i dobrze zapowiadająca się pogoda. Podczas rozgrzewki przed maratonem, na płaskim odcinku, moje tętno oscyluje w okolicach 145 - 150 uderzeń, co raczej nie wróży niczego dobrego. Czuję się przemęczony (praca) i doskwiera mi brak kontaktu z dwoma kółkami. W generalce i tak o nic nie walczę, ale chociaż dla satysfakcji z jazdy postanawiam wystartować. Staram sobie wbić do głowy, że od startu baaardzo ostrożnie i zobaczę, jak się rozkręci. Jak się nie rozkręci, to będzie relaks;) Po starcie trochę asfaltu, gdzie jadę jak baba z zakupami;) W terenie muszę jednak trochę przycisnąć, bo grupa w której się znalazłem jeszcze bardziej mnie spowalnia. Po kilkunastu minutach dogania mnie Jarek Hałas i jedziemy razem umilając sobie czas konwersacją;)
Trasa świetna, bardzo przyjemna i płynna jazda. Właściwie cały wyścig jakoś szybko mi ucieka i nie za bardzo mam co o nim pisać. Z mojej strony nie było żadnej walki, tylko przejażdżka... Końcówka w stylu GG, ale jechałem to już kilka razy na jego imprezach, więc bez większego zaskoczenia.
Nadal na "zesłaniu" w Poznaniu;) Przed nadchodzącym maratonem w Istebnej miałem do wyboru: albo nie robić nic, albo pobiegać... Opcja numer dwa nie jest może najrozsądniejsza, ale i tak ją wybieram;) Umawiam się z jednym z kumpli w rejonie Malty i oprowadza mnie po okolicznych ścieżkach. Brak górek jest odczuwalny, ale przyznać trzeba, że tereny do biegania przyjemne;) Tempo baaaardzo spokojne.
Umówiłem się z Kornelem, więc wiedziałem, że lekko nie będzie;) Ale co tam, przyda mi się przetarcie przed Istebną. No i rzeczywiście, tempo od początku takie, że ledwo nadążam... Prujemy wzdłuż rzeki do Brennej, potem na Kotarz, Karkoszczonkę i podjeżdżamy na Klimczok. Na tym podjeździe mojemu koledze zaciera się silnik i dalej podążamy już w ślimaczym tempie... Przez Stołów, Błatnią i Czupel zjeżdżamy do Górek. Trasa rewelacyjna:)
Po pracoholicznym tygodniu jestem tak ściorany, że nawet nie chce mi się na rower. Dopiero późnym popołudniem, raczej z rozsądku, zbieram się na rower. Trasa układa się w trakcie jazdy. Zaliczam przełęcz Beskidek i zjeżdżam do Leśnicy. Powrót wzdłuż rzeki. Po godzinie trochę się rozkręcam i jest nawet przyjemnie:)
Praca rzuciła mnie do odległej Wielkopolski. O rowerze nawet nie myślałem, ale buty do biegania zawsze mam w walizce;) Wyruszam około 20.00 - ciemno, jak w ... Wstrzeliłem się w jakąś drogę niedaleko jeziora Rusałka i biegnę w stronę Kiekrza. W końcu docieram do asfaltu i skręcam w prawo. Po chwili trafiam na szlak, który prowadzi mnie z powrotem do jez. Rusałka. Kilkaset metrów asfaltu i powrót do hotelu.
Nie czułem specjalnie mocy przed zawodami, ale miałem wewnętrzną potrzebę, żeby się „ściorać”;) Od startu bardzo spokojnie. Po krótkich przetasowaniach w grupie doganiam Jarka Hałasa, który trzyma bardzo równe równe tempo. Jedziemy razem, gadamy i tak nam miło upływa czas. Jedzie się bardzo fajnie, ale niestety robię kilka kardynalnych błędów, które okażą się brzemienne w skutkach... Najpierw na zjeździe gubię bidon i zaczynam oszczędzać picie, potem moje nie najgorsze samopoczucie usypia czujność i trochę odpuszczam dopełnianie energii. Na Śnieżniku melduję się po niecałej półtorej godzinie. Na zjeździe wyprzedzam wiele osób, które i tak jeszcze zobaczę;) Bardzo mnie tam wytrzepało i wychłodziło.
Kryzys przychodzi po niecałych dwóch godzinach, odcina mnie na dobre 15 minut. Brak mocy, lekkie skurcze. Uzupełniam kalorie, ile się da, ale wiem, że to agonia...
Na płaskim dojeździe do Czarnej Góry mija mnie czołówka z Giga. Próbuje im utrzymać koło, ale udaje mi się to tylko na kilka minut... Na kilkaset metrów przed metą krótki, stromy podjazd. Nacisnąłem na pedały i dopadły mnie skurcze, jakich jeszcze nie miałem nigdy w życiu. Czułem dosłownie, jak mięśnie miażdżą mi kości:((( Wiedziałem, że jak odpuszczę i zejdę, to kredki rozsypane... Jakoś się tam wywlokłem i do mety:) Uffff 40 / 282 open 16 / 115 M3