Maraton Sella Ronda Hero
Sobota, 2 lipca 2011
· Komentarze(0)
Wybierając się na urlop w Dolomitach, zaplanowałem start w maratonie Sella Ronda Hero. Miałem sporo obaw przed tym startem, bo to dość szybko po Trophy, do tego długa podróż i wczesny start. Mój respekt wzbudzał też dystans 82km i przewyższenie 4.200m
W przeddzień maratonu dotarliśmy do Wolkenstein (Selva val Gardena) dopełnić formalności przedstartowych. Na miejscu lekki szok, bo widzimy kilkusetosobową kolejkę zawodników, po odbiór numerów... Oczekiwanie skraca się nam o kilkanaście minut, bo spotykam klubowiczów Gomola-Trans, ale i tak około godziny jesteśmy w plecy. Zaczynam się trochę denerwować, bo czeka nas jeszcze dojazd i odnalezienie noclegu, przygotowanie roweru i przygotowanie rzeczy na wyścig a ja już jestem dość wypruty po podróży.
Jakoś dajemy radę i następnego dnia pobudka o 5.00. Jem bułki i makaron przygotowane wieczorem i w drogę. Rano jazda samochodem z Canazei do Wolkenstein zajmuje mi trochę ponad 20 minut. Lekka panika ogarnia mnie na przełęczy Sella, gdzie termometr wskazuje 1,5 stopnia C... Co w takim razie ubrać na start?
Na miejscu przygotowania idą sprawnie, wypijam podwójne espresso i ustawiam się do sektora. Na przedzie zawodnicy z licencją, z tyłu amatorzy (czyli tacy jak ja:). Sektory podzielone wg numerów startowych (nie wiem jakie przyjęto kryterium przy przydzielaniu numerów). Najpierw start licencjonowanych z krótkiego dystansu (50km), potem z długiego i około 8.15 startujemy my.
Od razu po starcie zaczyna się dość długi (jak wszystkie tutaj) podjazd. Jedziemy dość szeroką drogą, więc nie ma żadnych problemów z wymijaniem. Kilka stromych miejsc z luźnymi kamieniami i pierwsi zawodnicy schodzą z rowerów. Mi udaje się to objechać po trawie. Na podjeździe pilnuję tętna i nie wychodzę ponad 167 ud./min.; przyjąłem takie samo założenie jak na Trophy: bez szarpania na podjazdach i jeśli prędkość spada poniżej 5km/h, to robię to z buta. Po około 50 minutach wjeżdżamy na Passo Gardena 2125m - pierwszą z pięciu przełęczy, które mamy dzisiaj do pokonania. Tu umieszczono pierwszy bufet, ale wszystko mam, więc jadę. Mimochodem rzucam okiem i oceniam, że bufety mają wszystko: izotony, żele, batony, owoce, bułki. Będzie niezły popas, ale trochę później;)
Pierwszy zjazd i przypominam sobie, jak to jest na luźnych szutrach;))) Kilku zawodników już ląduje poza szlakiem. Droga przechodzi w ścieżkę po łące i zaczynają się pierwsze korki. Na początku stoję grzecznie i przesuwam się w kolejce. Dochodząc do „trudnego” miejsca widzę, że to szeroka kładka przez poprzeczny rów o głębokości 20-30cm... No nie, tego sobie więcej nie dam zrobić.
Na naszych maratonach nie było by kładki i mało kto by tam zwolnił. Kiedy trafiam na następny korek, lecę bokiem, mijam zdziwionych ludzi i bez problemu przejeżdżam „techniczną sekcję”;) Tylko na pierwszym zjeździe sytuacja powtarza się ze 4-5 razy. Kilka razy nerwy mi puszczają i jadę dość ryzykownie, ale wszystko kończy się bez zadrapań;)
Niestety wielokrotnie trafiam jeszcze na wąskie ścieżki, gdzie jedziemy gęsiego i nie ma jak wyprzedzać. Tętno na poziomie 120 ud./min - chyba tylko ze złości;)
Zjeżdżamy do Corvary (1568m), potem przez Pralongia (2157m) do Arabby (1600m) i zaczynamy najdłuższy podjazd: przez Souraspass (2351m) docieramy na Passo Pordoi (2239m) - niestety luźna nawierzchnia i nachylenie powoduje, że około 70% tego „podjazdu” robię z buta. Mocno to spowalnia tempo i szacunkowe założenia, że wyścig pojadę około 6h, biorą w łeb.
Dość wymagającym zjazdem (miałem tam sporo uciechy:) spadamy z przełęczy na 1400m do Canazei. Jest to 52km i 4,5 godzina jazdy. Tam czeka na mnie moja Żona - Wymarzona, żeby dodać mi otuchy i zaopatrzyć w napoje chłodzące;) Bez żadnego pośpiechu na postoju wcinam bułkę i rozmawiamy.
Teraz jeszcze jeden długi podjazd na Passo Duron (2175m), następnie 4km zjazdu i ponowna wspinaczka na Montepana. Teraz już zostaje 12km w dół, do mety. Niestety nie są to łatwe kilometry. Bardzo szybkie zjazdy, przeplatane krótkimi, ale stromymi podjazdami. Interwały, jak na dobrym XC. Jadę już praktycznie „w trupa” i z kilkoma zawodnikami sprawdzamy, ile kto jeszcze zachował sił na finisz;) Z 6-cio osobowej grupy wpadam na metę jako drugi.
Czas 6:40:01 i KONIEC.
32 / 250 open amatorzy
Organizacja po wyścigu świetna. Po kilku minutach dostaję sms-a z oficjalnym czasem. Do dyspozycji prysznice i niezłe jedzenie.
Największym minusem imprezy, było dla mnie rozplanowanie trasy długiego dystansu, który w większości jechał razem z krótszym dystansem, tylko dodatkowo robiło się pętle/objazdy i wracało na trasę krótkiego dystansu. Powodowało to niepotrzebne zatory, co mocno spowalniało jazdę. Może jakimś sposobem byłoby też rozdzielenie godzin startów dla poszczególnych dystansów. Impreza na pewno zapadnie w moją pamięć: długie podjazdy, niesamowite widoki (objazd całego masywu Sella) i poziom zmęczenia po wyścigu;))))
W przeddzień maratonu dotarliśmy do Wolkenstein (Selva val Gardena) dopełnić formalności przedstartowych. Na miejscu lekki szok, bo widzimy kilkusetosobową kolejkę zawodników, po odbiór numerów... Oczekiwanie skraca się nam o kilkanaście minut, bo spotykam klubowiczów Gomola-Trans, ale i tak około godziny jesteśmy w plecy. Zaczynam się trochę denerwować, bo czeka nas jeszcze dojazd i odnalezienie noclegu, przygotowanie roweru i przygotowanie rzeczy na wyścig a ja już jestem dość wypruty po podróży.
Jakoś dajemy radę i następnego dnia pobudka o 5.00. Jem bułki i makaron przygotowane wieczorem i w drogę. Rano jazda samochodem z Canazei do Wolkenstein zajmuje mi trochę ponad 20 minut. Lekka panika ogarnia mnie na przełęczy Sella, gdzie termometr wskazuje 1,5 stopnia C... Co w takim razie ubrać na start?
Sceneria wyścigu© klakier
Na miejscu przygotowania idą sprawnie, wypijam podwójne espresso i ustawiam się do sektora. Na przedzie zawodnicy z licencją, z tyłu amatorzy (czyli tacy jak ja:). Sektory podzielone wg numerów startowych (nie wiem jakie przyjęto kryterium przy przydzielaniu numerów). Najpierw start licencjonowanych z krótkiego dystansu (50km), potem z długiego i około 8.15 startujemy my.
Od razu po starcie zaczyna się dość długi (jak wszystkie tutaj) podjazd. Jedziemy dość szeroką drogą, więc nie ma żadnych problemów z wymijaniem. Kilka stromych miejsc z luźnymi kamieniami i pierwsi zawodnicy schodzą z rowerów. Mi udaje się to objechać po trawie. Na podjeździe pilnuję tętna i nie wychodzę ponad 167 ud./min.; przyjąłem takie samo założenie jak na Trophy: bez szarpania na podjazdach i jeśli prędkość spada poniżej 5km/h, to robię to z buta. Po około 50 minutach wjeżdżamy na Passo Gardena 2125m - pierwszą z pięciu przełęczy, które mamy dzisiaj do pokonania. Tu umieszczono pierwszy bufet, ale wszystko mam, więc jadę. Mimochodem rzucam okiem i oceniam, że bufety mają wszystko: izotony, żele, batony, owoce, bułki. Będzie niezły popas, ale trochę później;)
Pierwszy zjazd i przypominam sobie, jak to jest na luźnych szutrach;))) Kilku zawodników już ląduje poza szlakiem. Droga przechodzi w ścieżkę po łące i zaczynają się pierwsze korki. Na początku stoję grzecznie i przesuwam się w kolejce. Dochodząc do „trudnego” miejsca widzę, że to szeroka kładka przez poprzeczny rów o głębokości 20-30cm... No nie, tego sobie więcej nie dam zrobić.
Na naszych maratonach nie było by kładki i mało kto by tam zwolnił. Kiedy trafiam na następny korek, lecę bokiem, mijam zdziwionych ludzi i bez problemu przejeżdżam „techniczną sekcję”;) Tylko na pierwszym zjeździe sytuacja powtarza się ze 4-5 razy. Kilka razy nerwy mi puszczają i jadę dość ryzykownie, ale wszystko kończy się bez zadrapań;)
Niestety wielokrotnie trafiam jeszcze na wąskie ścieżki, gdzie jedziemy gęsiego i nie ma jak wyprzedzać. Tętno na poziomie 120 ud./min - chyba tylko ze złości;)
Zjeżdżamy do Corvary (1568m), potem przez Pralongia (2157m) do Arabby (1600m) i zaczynamy najdłuższy podjazd: przez Souraspass (2351m) docieramy na Passo Pordoi (2239m) - niestety luźna nawierzchnia i nachylenie powoduje, że około 70% tego „podjazdu” robię z buta. Mocno to spowalnia tempo i szacunkowe założenia, że wyścig pojadę około 6h, biorą w łeb.
Zjazd z Passo Pordoi© klakier
Dość wymagającym zjazdem (miałem tam sporo uciechy:) spadamy z przełęczy na 1400m do Canazei. Jest to 52km i 4,5 godzina jazdy. Tam czeka na mnie moja Żona - Wymarzona, żeby dodać mi otuchy i zaopatrzyć w napoje chłodzące;) Bez żadnego pośpiechu na postoju wcinam bułkę i rozmawiamy.
Passo Pordoi© klakier
Teraz jeszcze jeden długi podjazd na Passo Duron (2175m), następnie 4km zjazdu i ponowna wspinaczka na Montepana. Teraz już zostaje 12km w dół, do mety. Niestety nie są to łatwe kilometry. Bardzo szybkie zjazdy, przeplatane krótkimi, ale stromymi podjazdami. Interwały, jak na dobrym XC. Jadę już praktycznie „w trupa” i z kilkoma zawodnikami sprawdzamy, ile kto jeszcze zachował sił na finisz;) Z 6-cio osobowej grupy wpadam na metę jako drugi.
Czas 6:40:01 i KONIEC.
32 / 250 open amatorzy
Organizacja po wyścigu świetna. Po kilku minutach dostaję sms-a z oficjalnym czasem. Do dyspozycji prysznice i niezłe jedzenie.
Największym minusem imprezy, było dla mnie rozplanowanie trasy długiego dystansu, który w większości jechał razem z krótszym dystansem, tylko dodatkowo robiło się pętle/objazdy i wracało na trasę krótkiego dystansu. Powodowało to niepotrzebne zatory, co mocno spowalniało jazdę. Może jakimś sposobem byłoby też rozdzielenie godzin startów dla poszczególnych dystansów. Impreza na pewno zapadnie w moją pamięć: długie podjazdy, niesamowite widoki (objazd całego masywu Sella) i poziom zmęczenia po wyścigu;))))